źródło: Tygodnik Powszechny, nr 5/2005
Pani ma smutne oczy ...
Michał Okoński
recenzja książki J. Grabowskiego "Ja tego Żyda znam!..."
Szmalcownictwo nie należało do zjawisk marginalnych, lecz stało się podczas wojny źródłem zarobkowania dla tysięcy ludzi. O jego skali mówią nawet narodziny nowego słowa.
Michał Okoński
1. “Nie zapowiedziane, wcześniej nie umówione pukanie nie wróżyło niczego dobrego, a o tym, które właśnie rozbrzmiewało, z góry było wiadomo, że przyjazne nie jest, było agresywne, głośne, pewne siebie. Tak puka ktoś, kto nie przychodzi po to, by ci pomóc, tak puka ten, kto chce zrobić z tobą porządek” - swoje wspomnienie o spotkaniu ze szmalcownikiem Michał Głowiński rozpoczyna od fenomenologii stukania do drzwi. Miał wówczas osiem lat, ukrywał się z matką i ciotką w mansardzie w centrum Warszawy. Któregoś dnia w drzwiach stanął ubrany “z okupacyjną elegancją” młody człowiek. Już w progu oświadczył, że wie, kim są, i że zamierza oddać ich w ręce Niemców. Zażądał okupu, a że ofiary nie miały przy sobie nic wartościowego, pozwolił ciotce wyjść na miasto w poszukiwaniu czegoś, co go zadowoli. Chłopca z matką zatrzymał jako zakładników.
W ciągu następnych kilku godzin wydarzyło się coś, co wybitnego badacza literatury przez lata powstrzymywało przed opisaniem tej historii: znudzony szmalcownik zaproponował chłopcu partię szachów. Istnieje przecież “odwieczny topos, utrwalony przede wszystkim w ikonografii, ale mający także liczne realizacje słowne, przedstawiający grę człowieka ze śmiercią”... Autor “Czarnych sezonów” zastrzega, że jego opis nie jest tandetnym pomysłem literackim, nie ma tu ani grama fikcji, a jeśli pojawia się “literatura”, to wbrew intencjom: “Opowiadam o wydarzeniu, które miało miejsce w czasie, w jakim przydarzyć się mogły rzeczy najpotworniejsze w swej niezwykłości”.
Rozgrywki nie ukończono. Gdy tylko ciotka wróciła, rozzłoszczony skromnymi rozmiarami okupu szantażysta wyszedł. Jego ofiary musiały również opuścić dotychczasowe schronienie: trzeba było szukać kolejnego, zanim prześladowca nie wróci lub nie przyśle kolegi. Michał Głowiński do dziś pamięta “rosłego młodego mężczyznę z filuternie przystrzyżonym wąsikiem”; wspomina jego palto “szare, grube, zrobione z materiału w jodełkę”. W pamięci ilu ludzi odcisnęły się podobne postaci? Ilu spotkanie z nimi przypłaciło życiem?
2. Książkę prof. Jana Grabowskiego, historyka z Ottawy i członka-korespondenta Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, otwierają niemal rytualne przypomnienia: że w jerozolimskim parku Yad Vashem rosną drzewka oliwne, upamiętniające tych, którzy nieśli pomoc Żydom w czasach Zagłady. Że “polskich” drzewek jest wśród nich najwięcej. Że każde uosabia bezgraniczne bohaterstwo: wszak za ukrywanie Żydów groziła w okupowanej Polsce śmierć. I że oprócz pojedynczych Sprawiedliwych była również organizacja Państwa Podziemnego, słynna “Żegota”.
Jednak “nawet w czasie wojny życie płynie swoim trybem i trudno oczekiwać od całego społeczeństwa codziennego bohaterstwa, bezkompromisowości i odwagi” - pisze autor. Nie sposób się dziwić tym wstępnym zastrzeżeniom, skoro otwiera się książkę poświęconą jednemu z najbardziej drażliwych tematów z historii okupacji. Z drugiej strony: który to już raz przychodzi Sprawiedliwym osłaniać szantażystów czy morderców...
Tym bardziej, że Grabowski twierdzi, iż szmalcownictwo nie należało do zjawisk marginalnych, lecz stało się źródłem zarobkowania dla tysięcy ludzi. Tworzyli oni nieraz kilkudziesięcioosobowe gangi, przenikające nawet do okupacyjnych urzędów. A choć liczbę ofiar szantażu trudno oszacować, łatwo można ją zwiększyć o tych, którzy w obawie przed szmalcownikami zdecydowali się pozostać w getcie, oraz o ofiary “zatrzaśniętych drzwi” - ludzkiego strachu albo obojętności.
O skali zjawiska mówią nawet narodziny nowego słowa. Grabowski przytacza słownikowe definicje: szmalcownik to ktoś, kto “wymuszał na kimś okup, zwykle na Żydzie, pod groźbą zadenuncjowania, wydania w ręce gestapo”. To jedno zdanie oczywiście nie wystarcza: wszak wśród trudniących się szmalcownictwem zdarzali się “normalni” bandyci, którzy gwałcili pozbawione już pieniędzy Żydówki. Byli i tacy, którzy wydawali ukrywających się ze strachu, bojąc się np. zbiorowej odpowiedzialności mieszkańców całej kamienicy w razie “wpadki”, albo tacy, którzy po aresztowaniu Żydów przejmowali ich mienie - przynajmniej w pierwszych kilkunastu miesiącach okupacji, kiedy było jeszcze co przejmować...
Głowiński zastanawia się, czy prześladowcy jego rodziny zależało tylko na pieniądzach, czy był on także przekonanym antysemitą. Zdaniem Grabowskiego wśród szmalcowników przeważali ludzie pragmatyczni, którzy uznali swoje ofiary - by użyć sformułowania kronikarza warszawskiego getta Emanuela Ringelbluma - za “umarłych na urlopie”: i tak skazanych na śmierć, a więc mogących się już obyć bez dóbr doczesnych.
Barbara Engelking, znakomita badaczka dziejów zagłady warszawskich Żydów, dzieli szmalcowników na sześć głównych grup: ludzi z przedwojennego marginesu i tych, których zdeprawowała dopiero wojna (z książki Grabowskiego wynika, że ci drudzy stanowili ogromną większość). Tych, którzy tropili Żydów z pobudek ideologicznych, i osoby uległe totalitaryzmowi, dla których hitlerowskie “prawo” stało się obowiązującą normą. Żydów, którzy wydawali innych Żydów w nadziei ocalenia własnego życia, i Polaków, którzy załatwiali porachunki denuncjując znienawidzonych sąsiadów. Większość znanych przypadków dotyczy mężczyzn w wieku 25-40 lat, reprezentujących wszystkie grupy społeczne: robotników, urzędników, handlarzy, uczniów szkół średnich. Jest tu także korepetytor języka francuskiego, “artysta dramatyczny”, a nawet młody człowiek z tytułem hrabiowskim, potomek jednego z najbardziej zasłużonych polskich rodów. Upada popularna dotąd teoria, że szmalcownicy rekrutowali się wyłącznie z mętów.
Szantażowanie Żydów rozpoczęło się z chwilą wejścia wojsk niemieckich do Warszawy i przybierało na sile z każdym antyżydowskim zarządzeniem. “Nie ma dosłownie Żyda »na powierzchni« czy »pod powierzchnią«, który by nie miał z nimi [tj. szmalcownikami - MO] do czynienia raz albo kilka razy” - pisał Ringelblum. Grabowski słusznie zwraca uwagę na różnicę w działaniach szantażystów podejmowanych przed i po listopadzie 1941 (kiedy za przebywanie poza gettem bez zezwolenia wprowadzono karę śmierci). Różnicę zarówno w klasyfikacji moralnej, jak i w dochodach szmalcowników: o ile w pierwszych latach wojny ofiary mogły się wykupić nawet kilkudziesięcioma złotymi, później musiały oddać wszystko, by uratować życie. Konspiracyjna “Prawda” w marcu 1943 ubolewała: “zatrważający wzrost denuncjatorów, nieprawdopodobne rozszerzanie się zgranych kół szantażystów zagraża spokojowi coraz większej ilości ludzi, czyniąc nieznośnym życie tych, którzy prześladowani przez okupanta czują się jak zgonione wściekłe psy”.
3. Kilka podziemnych wyroków na szantażystów wykonano dopiero pod koniec 1943 r., z reguły dotyczyły jednak osób, które łączyły ten proceder z rozpracowywaniem dla gestapo ruchu oporu. “Szmalcownicy unikający styczności z podziemiem i z Niemcami nie musieli się obawiać karzącej ręki podziemnego państwa” - twierdzi Grabowski i analizuje Kodeks Moralności Obywatelskiej, opracowany w 1941 r. zbiór podstawowych zakazów i nakazów, którymi powinni kierować się uczciwi Polacy żyjący pod okupacją. Kto donosi do wroga na rodaków, powinien być karany śmiercią - orzekał Kodeks. Ten zaś, “kto dla zysku majątkowego wykorzystuje przymusowe położenie innej osoby i używa w stosunku do niej przemocy lub groźby zwrócenia się do wroga, bądź zastosowania jego rozporządzeń”, nie powinien zajmować stanowisk państwowych, samorządowych i społecznych. Problem w tym, że autorzy dokumentu definiowali wspólnotę, do której się odwoływali, w kategoriach narodowych, a nie obywatelskich. Żydzi, mimo że byli obywatelami polskimi, znaleźli się poza jej obrębem.
Czy wprowadzenie do Kodeksu postulatu obrony żydowskich współobywateli było w ogóle możliwe? Grabowski przypomina relację pułkownika Jana Rzepeckiego o jednym z wyższych dowódców AK, który oprotestowywał rzekomo zbyt częste wzmianki o Żydach na łamach “Biuletynu Informacyjnego” i groził zaprzestaniem dystrybucji tego najważniejszego podziemnego pisma wśród swoich żołnierzy. Na temat niechętnego stosunku elit polskiego Państwa Podziemnego do Żydów ukaże się wkrótce książka Dariusza Libionki (“ZWZ AK i Delegatura Rządu RP wobec eksterminacji Żydów polskich”); dla równowagi przypomnijmy jednak za Grabowskim, że równie niechętne wobec ginących Żydów były elity demokratycznego Zachodu (a ze zjawiskiem szmalcownictwa mieliśmy do czynienia we wszystkich właściwie krajach okupowanych). W każdym razie dla wielu szantażystów polowanie na Żydów nie stało w sprzeczności ze swoiście pojętym patriotyzmem. “Niektórzy byli szmalcownicy kontynuowali polowanie na Żydów nawet podczas Powstania Warszawskiego, równocześnie walcząc z Niemcami” - przypomina historyk z Ottawy.
Jakkolwiek więc bolesna to konkluzja, dla ukrywających się w Warszawie Żydów poruszanie się po mieście niosło wielkie ryzyko dekonspiracji właśnie ze strony polskich współobywateli. “To jest trudna sprawa - cytuje Grabowski wspomnienie jednego z tych, którzy przeżyli. - Bo ja osobiście w czasie okupacji od Niemców nie zaznałem niczego złego. Oczywiście ja wiedziałem co mi grozi. Ale jednak jak chodziłem po ulicy, to się bardziej bałem, że natknę się na Polaka-szmalcownika niż na Niemca”.
Przeciętnemu Niemcowi - tłumaczy autor - stereotyp Żyda kojarzył się przeważnie z rysunkami na łamach “Stürmera”, a nie ze zasymilowanymi i “normalnie” ubranymi przechodniami. Polacy zaś potrafili rozpoznawać Żydów “na podstawie wieloletniego doświadczenia i bliskich kontaktów”. Nawet zbyt dobra znajomość niemieckiego była podejrzana. Ukrywająca się w Warszawie Franciszka Tusk-Scheinwechslerowa tak opisywała zaczepki szmalcowników: “Pani ma smutne oczy - Pani jest Żydówką. Pani się spieszy - Pani jest Żydówką. Pani się rozgląda dokoła - Pani jest Żydówką”. Ringelblum twierdzi, że najtrudniejsze do ukrycia były “żydowskie oczy”, pełne bólu i smutku... Na 340 Żydów, których protokół zatrzymania udało się Grabowskiemu przeanalizować, 294 wpadło na skutek denuncjacji przechodniów, granatowych policjantów, tramwajarzy czy pracowników kolei podmiejskiej.
4. Grabowski szuka wiedzy o szmalcownikach wśród niezbadanych dotąd akt osobowych, zgromadzonych przez zespoły Sądu Specjalnego (Sondergericht Warschau), działającej przy tym sądzie prokuratury oraz współpracującego z nimi Sądu Niemieckiego (Deutsches Gericht). Oparcie się na dokumentach władz okupacyjnych to siła i słabość książki. Siła, bo nikt tu niczego nie chce wybielać albo zaczerniać; beznamiętne raporty z przesłuchań zatrzymanych porażają (pamiętajmy: za sformułowaniami typu “nadać Żyda” kryje się nierzadko czyjaś śmierć...). Słabość, bo szczegółowo opisywane przypadki dotyczą jedynie osób, które wpadły w konflikt z niemieckim prawem, np. podając się za funkcjonariuszy gestapo czy korumpując niemieckich urzędników.
Większość cytowanych przez Grabowskiego akt pochodzi z lat 1940-41, kiedy dzielnica żydowska nie była jeszcze zamknięta. Szczególnie zajadłe polowania nastąpiły kilkanaście miesięcy później, ale wtedy ofiary denuncjacji po prostu rozstrzeliwano albo wysyłano do obozów zagłady bez oglądania się na procedury sądowe.
A propos procedur: “Dla utrwalenia w pamięci kilku choćby nazwisk - pisze powściągliwy zazwyczaj badacz - wspomnę trzech prawników podpisanych m.in. pod wyrokiem śmierci na kobietę, »która dała żydowskiemu dziecku mleka oraz udzieliła mu gościny«. Autorami tej sentencji byli: przewodniczący Sondergerichtu dr Leitsmann oraz sędziowie Mohr i Knoll”. Ale zasługą Grabowskiego jest nie tylko pokazanie oprawców. W zeznaniach przed niemieckim sądem słyszymy też głos Umarłych. Ci, którzy je złożyli, nie przeżyli Holokaustu.
5. Jak to mogło wyglądać? Zacytujmy zeznanie młodego szantażysty (zatrzymanego w kwietniu 1940 r.): “na rogu Koszykowej i Mokotowskiej natrafiłem na dwóch nieznanych sobie Żydów, wobec których postanowiłem podać się za pracownika gestapo. Miałem też w tym taki zamysł, aby w ten sposób zdobyć od nich nieco pieniędzy, gdyż wiem, że Żydzi zawsze mają mnóstwo pieniędzy”. Granatowy policjant zapisał, że zatrzymany szantażysta “prosił mnie żebym go natychmiast zwolnił, poświadczył mnie, że ma piniędzy do cholery i gdy zwolnię go, otrzymam od niego 300 zł, prócz tego zapytywał mnie, czy ja jestem uczciwym Polakiem i że o ile nim jestem, to dlaczego bronię żydków”. Inna opowieść pochodzi z ust ofiary: “Był to młody, może 18-letni chłopak. Niedobrze mu z oczu patrzyło. Postanowiłam więc, że wstąpię do kościoła. Nie oglądam się, ale czuję jego wzrok. Siadam w ławce, on obok mnie. Pani jest Żydówką - mówi do mnie. Idziemy do gestapo...”.
Relacje Żydów, którym udało się opuścić getto, obfitują w opisy szantażystów, kręcących się wokół murów w oczekiwaniu na tzw. “łebków”. Ita Dimant wspomina: “Zaledwie mamy za sobą wachę i skręcamy w Żelazną, gdy chmara wyrostków otacza nas ze wszystkich stron i początkowo nic nie mówią tylko za nami biegną”. Zanim ona i jej rodzina docierają w bezpieczne miejsce, nie mają już ani pierścionków, ani zegarka, ani nawet butów.
Typowy szantażysta wyłapywał swoje ofiary właśnie na ulicy czy w tramwaju, rzadziej w domu - po dłuższej obserwacji. Można było użyć techniki “na Niemca”, czyli namówić do współpracy (oferując podział łupów) przypadkowo spotkanego żołnierza. Można było nadużyć stanowiska służbowego, np. w policji czy w kolumnach dezynfekcyjnych, których zadaniem - przynajmniej w teorii - była walka z tyfusem.
To wszystko sposoby “zawodowców”. Działający na własną rękę mężczyzna zapukał w październiku 1940 r. do właścicielki kamienicy na Krakowskim Przedmieściu i wręczył jej list o następującej treści: “Szanowni Państwo! Na podstawie ścisłych dochodzeń ustaliliśmy semicki rodowód Państwa. Wobec powyższego zwracamy się o doręczenie okazicielowi niniejszego sumy 2000 zł w zamkniętej kopercie... W zamian zniszczymy będące w naszym posiadaniu dowody obciążające. W przeciwnym wypadku sprawę przekażemy niezwłocznie władzom niemieckim”. Wpadł, bo właścicielka posesji, “aryjka, Polka i katoliczka”, sama przekazała sprawę władzom.
6. Ukazanie się stustronicowej pracy profesora Jana Grabowskiego nie wywoła pewnie burzy podobnej do tej, którą sprawiła inna niewielka książka, opublikowana przed kilkoma laty przez Jana Tomasza Grossa. Trudno się dziwić. Po pierwsze, od czasu publikacji “Sąsiadów” ukazało się już wiele innych “nieprzyjemnych” (by użyć określenia prof. Jerzego Jedlickiego) książek - choćby “My z Jedwabnego” Anny Bikont. Po drugie, “Ja tego Żyda znam!” to rozprawa stricte historyczna, a nie reportaż czy esej, brak w niej mocnych i efektownych uogólnień. W dodatku Grabowski komplikuje proste widzenie świata wskazując np. na udział Żydów w bandach szmalcowniczych.
Raport Delegatury Rządu na Kraj z 1942 r. dzielił stolicę Polski na “trzy Warszawy”: walczącą i bohaterską, w której “mieszkała” jedna czwarta populacji, “tę drugą”, która po prostu starała się przeżyć (70 proc.) i pozostałe 5 proc., określane przez “Biuletyn Informacyjny” jako “pośmiecie i hołota”. Według prof. Tomasza Szaroty “trzecie miasto” zamieszkiwało od 30 do 60 tys. ludzi. Dużo czy mało w kontekście okupacyjnego horroru? Grabowski jest ostrożny. Pamięta o ograniczeniach terytorialnych i czasowych swoich badań. Nikogo nie oskarża, choć przypomina za Antonim Słonimskim, że “zbrodnia nie nazwana jest jak trucizna utajona w winie”.
Wiedzy zakopać z powrotem w archiwach się nie da - pisał niedawno na tych łamach Jerzy Jedlicki. Problem w tym, co z nią uczynimy. Może czas na społeczną historię okupacji, w której znajdą miejsce i bohaterowie, i milcząca większość, i ci, do których wciąż trudno nam się przyznać? Na pewno szkoda byłoby, gdyby książka Grabowskiego - podobnie zresztą jak wydane w tej samej serii “Szanowny panie gistapo. Donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach 1940-1941” Barbary Engelking - pozostała niezauważona.
Jan Grabowski “Ja tego Żyda znam! Szantażowanie Żydów w Warszawie 1939-1943”. Warszawa 2004, Wydawnictwo Instytutu Filozofii i Socjologii PAN
źródło: Tygodnik Powszechnny, Nr 5, 30 stycznia 2005